Sprawozdanie dla Madzi Wu i nie tylko ;)
Minęło kilka
dni zanim zdołałam wykrzesać z siebie energię na napisanie tych kilku słów. Być
może moc, którą obdarzony był ten Magiczny Wieczór z Edith Piaf już uleciała,
to za mną nadal chodzi potrzeba podzielenia się z kimś moją małą przygodą.
Słoneczna
niedziela ósmego marca – można by powiedzieć dzień, jak co dzień. Faceci
sprawiają przyjemność swoim kobietom ( nie swoim pewnie też;)), a i kobiety
wzajemnie sprawiają sobie wiele przyjemności. Kwiaciarnie kuszą i prześcigają
się w różnorodnych ofertach. Przydrożni sprzedawcy też nie próżnują. Co większe
ulice usiane są pojemnikami pełnymi tulipanów i różnokolorowych róż. Jest jeden
z pierwszych cieplejszych dni tego roku. Budzi się wiosna. Piękno „leje” się
nie tylko z kobiecych twarzy, ale i z nieba. Ulice promienieją szczęściem i
gwarem podekscytowanych ludzi. Jedni spacerują inni przebiegają chcąc zdążyć na
zaplanowane na ten dzień wydarzenia.
I właśnie w
ten opolski zgiełk i atmosferę naelektryzowaną i nabuzowaną świętem kobiet
próbuję się wbić moim czarnym, wiekowym Oplem. Jestem spóźniona, samochód jakby
na przekór tej całej podniosłej atmosferze, nie pomny na moje prośby i błagalne
modły rzęzi i prycha, gdy próbuję bezskutecznie go odpalić. Piętnaście minut
później jakimś cudem suniemy w ślimaczym tempie przedmieściami Opola – ja cała
rozdygotana, on – spokojnie mrucząc niepamiętający wykręconego mi wcześniej
numeru. W połowie drogi już wiem, że nie zdążę, że zawiodłam, choć tak bardzo
się staram. Nie przewidziałam tak wielkiego ruchu na drogach. Co za pech –
myślę sobie w duchu, jedną ręką trzymając kierownicę druga bezskutecznie
grzebiąc w torebce w poszukiwaniu telefonu.
Mój
zygzakowaty tor jazdy wzbudza zainteresowanie mijającego mnie kierowcy. W
ostatniej chwili odbijam w bok i cała zawartość torebki wysypuje mi się na
kolana. No nie, jeszcze tego brakowało – przeklinam minuty pędzące jak Maserati
na torze wyścigowym.
Maryla i Adam
zaczynają beze mnie, jeszcze przez kilka chwil słyszę muzykę dobiegającą z niewyłączonego
telefonu komórkowego. Adam, który zniecierpliwiony dzwonił już kilka razy i nieopatrznie
doprowadził moją głowę do pulsującego bólu, znów nie wyłączył telefonu. Słyszę
akordeon, pomimo tego, że telefon odrzucony prze ze mnie na siedzenie pasażera wpada
w szparę pomiędzy torbami. On tak ma,
tyle razy mu mówiłam żeby wyłączał się po zakończonej rozmowie. Ale czy to jest
teraz takie ważne – karcę siebie w myślach, przecież musze jeszcze przejechać
przez pół miasta. I nie mylę się, to było najmniej ważne. Po raz piąty
objeżdżam Solaris i Plac Kopernika w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Do diaska
mam już wszystkiego dość – mamroczę wysiadając z samochodu zaparkowanego w
dziwacznej pozycji na jakimś skrawku wolnego chodnika. Jestem spocona. Tachając
torbę pełną tomików, co kilka kroków się potykam, przede mną jeszcze brukowana
ulica i schody w górę, później oczywiście w dół i znów bruk. Pieką mnie
podeszwy. Przyrzekam sobie, więcej nie założyć tych przeklętych butów. A chciałam
być taka elegancka – gderam pod nosem, przerzucając wrzynającą mi się w ramię
torebkę na druga rękę. Czuję się jak kretynka goniąca za wyimaginowanym
ukochanym, zwalniam i mam w nosie to, czy przeczytam w końcu tych parę wierszy
czy nie. Całe przygotowania na nic. Jak mogłam nie przewidzieć takiego
scenariusza.
Przez szklane
drzwi muzeum widzę uśmiechniętą twarz kobiety. Pewnie to jakaś kustoszka – myślę
i witam się pytając o Edith. Na prawo… – odpowiada uprzejma pani. A ja nie
słysząc jej ostatnich słów dopadam klamkę następnych drzwi i prawie wpadam do
środka.
Spoglądam na zegarek. Jestem dwadzieścia minut
po umówionym czasie. Ktoś podsuwa mi krzesło. Widownia jest wypełniona po
brzegi, dostawiono jeszcze kilka krzeseł z tyłu. Są już zajęte. Zastanawiam się,
czy te osoby też miły dzisiaj taki dziwny dzień.
Artyści
śpiewają. Publiczność żywo reaguje. Moje oczy penetrują widownię. Ile z tych
osób przyszło na poezję a ile na piosenki Edith Piaf? – myślę. Ale w tej
chwili, to nie jest takie ważne. Sama jestem sobie winna, nie byłam na
rozpoczęciu i nawet nie wiem, czy o mnie wspomniano. Ważne jest to, że Adam i
Maryla potrafili przenieść publiczność na ulice Paryża, że Maryla w czarnej
sukni i z głosem do złudzenia przypominającym głos Edith oczarowywała
publiczność piosenkami i opowieściami z życiu artystki, że Adam zmieniając, co
rusz instrument wprawiał słuchacza w stan niemal hipnotycznej ekstazy
przenosząc go w światy, w których mieszkał niegdyś głos Paryskiego Wróbelka.
I ja w tym
wszystkim zapominająca właściwie, po co tu przyszłam, dlaczego nie siedzę tylko
stoję pod ścianą z otwartą buzią – zasłuchana, zaczarowana. Musiałam trwać w
tym zauroczeniu dość długa chwilę, bo piekące stopy dały mi o sobie znać po raz
wtóry. A burza oklasków obijając się o ściany stylowego wnętrza Muzeum Śląska
Opolskiego sprowadziła mnie ponownie do bardzo przyziemnego pytana. Co teraz?
Czy to już koniec, czy oni wiedzą, że pod ścianą na końcu sali stoi z torbą
przewieszoną przez ramię w niebieskim swetrze i pijących butach Danuta –
niepewna siebie kobieta z tomikiem wierszy pod pachą?
Wiedzieli. Poprosili,
bym przyszła do nich.
W pierwszej
chwili pomyślałam o schodkach i moich bolących stopach. Ale ze zdziwieniem
stwierdziłam, że nie czuję żadnego bólu, za to słyszę łomotanie serca i jakieś
niekontrolowane łaskotanie w żołądku. Później okazało się, że do tego wyjątkowego
kompletu dołączyły wypieki na policzkach, suchość w gardle i co uznałam za
największą przypadłość – drżenie głosu.
Weź się w
garść Danuta – mówiłam sobie krocząc środkiem sali i uśmiechając się do głów
zwróconych w moją stronę z prawej i lewej strony widowni. To tylko zapowiedź
twojego wieczoru autorskiego, spójrz oni na ciebie czekali, życzliwość aż
promieniuje z ich twarzy.
Pomimo
wcześniejszych obaw i perypetii, jakie były moim udziałem publiczność wspaniale
przyjęła moją poezję. Miałam przyjemność przeczytania kilku wierszy, a
Agnieszka – skrzypaczka towarzysząca Maryli i Adamowi zaśpiewała dwie moje piosenki,
do których muzykę napisał Adam. Adam też jest wykonawcą innych moich
wierszo – piosenek. Ale to już inna opowieść. A dziś jestem szczęśliwa, że moją
twórczość poznaje coraz większa rzesza osób, dla których poezja była, jest lub
dopiero będzie czymś wyjątkowym.